W szkole podstawowej nie lubiłam matematyki. Nie tylko wydawała mi się nudna i trudna, miałam jeszcze poczucie, że nie jestem w tym kierunku uzdolniona. Przez lata wybierałam klasy humanistyczne i językowe, w których matematyka była drugorzędnym przedmiotem, „niepotrzebnym” humanistom. Dopiero na studiach inaczej spojrzałam na ten przedmiot. Przez pierwszy semestr miałam zajęcia z matematyki, nie z ułamków czy dzielenia z resztą, ale z macierzy, całek i innych skomplikowanych obliczeń. O dziwo, pierwszy raz w życiu to mi nie przeszkadzało. Pierwszy raz miałam zapał i ochotę uczyć się matematyki. A co ciekawe, zobaczyłam, że wcale nie jestem w tym słaba. Co sprawiło, że polubiłam tę dyscyplinę i miałam motywację do jej zgłębiania? Można powiedzieć, że to dzięki większej dojrzałości czy nieprzymusowemu charakterowi studiów, jednak przyczyna leży gdzie indziej – w nauczycielu i jego umiejętności zachęcania uczniów do nauki. W podstawówce uczył mnie zbliżający się do wieku emerytalnego nauczyciel, który stosował tradycyjne metody nauczania – rozpisywał przykłady na tablicy, tłumacząc przy tym co robi. Jednak mówienie i pisanie na tablicy skutkuje tym, że uczniowie głównie widzą plecy nauczyciela. W efekcie klasa szybko traciła zainteresowanie, zaczynały się pogaduchy, a nauczyciel denerwował się i w złości zaczynał mówić szybciej i niewyraźnie. Potem robił kartkówki, żeby strachem zmotywować nas do nauki. W kolejnych latach nie było lepiej, matematyka kojarzyła mi się z nudnym przepisywaniem przykładów i „niepotrzebną” wiedzą, bo nikt nie potrafił pokazać nam jej praktycznego zastosowania. Dokonała tego pani profesor, z którą miałam zajęcia na studiach. Pamiętam jej sposób mówienia, spokojny i łagodny, pamiętam jej kontakt z grupą, który utrzymywała poprzez patrzenie się na nas i zadawanie pytań, pamiętam jak zapraszała nas do tablicy i sprawiała, że nagle człowiek rozumiał, o co chodzi w tych wszystkich obliczeniach. Może pani profesor nie dokonała cudu, bo nikt z grupy nie zajął się profesjonalnie matematyką ani nie odkrył w sobie powołania do studiów politechnicznych, ale dokonała czegoś lepszego – pokazała, że nawet coś, co się wydaje nudne, może stać się czymś ciekawym i przyjemnym. Nie studiowałam z pokoleniem Z, czyli z osobami urodzonymi po 2000 roku, które okrzyknięto dziećmi technologii, więc można mi zarzucić, że to co piszę jest już nieaktualne, a dzisiaj o wiele trudniej zachęcić dzieci do nauki, jednak wierzę, że można to zrobić, trzeba tylko znać odpowiednie techniki i otworzyć się na swoją klasę, zarazić ją swoim zaangażowaniem. W tym przekonaniu utwierdza mnie pani profesor, nauczająca z roku na rok coraz to młodsz...
Jak mi się nie chce…
Jak zmotywować ucznia do nauki?
Rozkojarzone spojrzenia uczniów, brak zapału, marudzenie – że tyle trzeba siedzieć w ławce, tyle zadane do domu… Z brakiem motywacji uczniów boryka się niejeden nauczyciel. Jest to szczególnie trudne w dobie kultury pędu i okrojonych informacji, gdzie kolorowe ekrany smartfonów są ciekawsze niż czytanie podręcznika. Czy da się zmotywować do nauki przedstawicieli pokolenia Z?